|
O śniegu, sankach i świetach
Ludmiła Szczepkowska
WIEŚ
W połowie szaro-deszczowego listopada nastawał po-ranek różny od wszystkich dotychczasowych. Jasno świecący sufit sugerował, że stało się coś niezwykłego. Nie zważając na panujący w izbie chłód, wyskakiwaliśmy z łóżek i biegli do okna by sprawdzić przyczynę tego zjawiska. Biały, zmieniony nie do poznania świat przyprawiał o zachwyt i dokuczliwy ból oczu. Podziwialiśmy wirujące płatki nie czując, że bose stopy stają się lodowate. Dorośli patrzyli na nas z wszechwiedzącym uśmiechem i mówili „to aniołki się pierzą”. W tym stwierdzeniu nie było dla nas nic nie-zwykłego – skoro aniołowie mają skrzydła, to muszą podlegać tym samym prawom natury co inne ptactwo. Z domów wychodzili gospodarze i patrząc na cieniutki muślin ledwo pokrywający źdźbła i drobne kamyki stwierdzali: „O! Św. Marcin przyjechał na białym koniu” i dodawali: „iii, to tylko ptasi śnieg”. Do wieczora było po wszystkim – siąpił kapuśniaczek, a ziemia znowu była szara jak wczoraj. To drobne, zdawałoby się nieważne zjawisko atmosferyczne było ostatnim sygnałem dla opieszałych i leniwych, że już najwyższy czas, aby zatroszczyć się o opał i ogatę, naprawić sanie i podkuć konie. W pierwszy suchy dzień szybko zaprzęgano konie, ładowano na wozy siekiery, grabie, piły, baby oraz dzieciaki i hałaśliwa karawana ruszała w stronę lasu. Na miejscu kobiety zabierały się do grabienia ściółki lub suchych liści, ładowały je w płachty, zarzucały na plecy i zataczając się pod ciężarem niosły do wozów. Mężczyźni z siekierami w dłoniach z hałasem przedzierali się przez bezlistne zarośla i wybierali drzewa przeznaczone na opał, znacząc je dwoma cięciami toporka. Spocone i rozbrykane dzieciaki myszkowały po okolicy w poszukiwaniu najpiękniej-szych i najzieleńszych mchowych poduszek. Wypełnione liśćmi i ściółką wozy przykrywano płachtami, a na wierzch ładowano tobół z mchem. Zażywna gospodyni, przyciskając do łona zebrane w garść spódnice, wdrapywała się na kozioł i w poczuciu ważności misji pokrzykiwała na pozostałe kobiety i dzieciaki by szybko zajmowały miejsca na miękkiej liściowej pierzynie. Potem ściągając lejce groźnie krzyczała „wiee”. Zdziwione konie odwracały łby, a mężczyźni uśmiechając się pod nosem kiwali głowami. Po powrocie zabierano się do gacenia ścian, upychania szpar i zabezpieczania okien. Futryny drzwi obijano złocistym słomianym warkoczem, a między okna sypano czysty suchy piasek i przykrywano go mchem, na którym układano białe kulki z waty. W przedwieczornej ciszy słychać było od strony lasu miarowy stukot siekier. . Na początku grudnia spadał drugi śnieg. Byliśmy przygotowani na taką ewentualność, więc nie zaskoczył nas jak ten pierwszy. No i też miał swoją nazwę – „śnieg komorniczy”. Stanowił pewną dokuczliwość dla ludzi źle ubranych, obutych i niedożywionych czyli biedaków nie posiadających domu i dóbr, a tylko wynajmujących komorę u gospodarzy. Zazwyczaj poleżał kilka dni poczem znikał jak poprzedni.
Dni stawały się coraz krótsze a noce bardziej mroźne. Kiedy drewno zostało już zwiezione i porąbane, a sa- nie, buty i zimowa odzież naprawiona, zaczynał wiać silny wiatr, a powietrze stawało się cieplejsze, ktoś pociągał nosem i patrząc w niebo obwieszczał głośno „idzie śnieg”. Następny ranek odsłaniał ziemię przykrytą olbrzymimi pierzynami zasp. Złośliwy wiatr usypywał w najmniej oczekiwanych [miejscach] sypkie śniegowe wydmy. Z okna kuchni widać było sławojkę zasypaną po dach i mozolnie acz szybko odkopywaną przez będącego w potrzebie gospodarza. Śnieg zwany „gospodarskim” zazwyczaj padał przez parę dni. Potem nadchodził wieczór poprzedzony przez jaskrawą zorzę na zachodzie nieba, która obwieszczała koniec panowania bieli i szarości. Nadchodziła mroźna noc. W domach piece aż trzeszczały od nadmiaru żaru. Psy zakopywały się w siano, nakrywając ogonami nieowłosione nosy. Z upływem nocy słabła moc „pieca-czarodzieja”. Stożki chłodu wlewały się każdą szparką, a dziurki od kluczy obrastały szronem. Ranek witał mrozem a wyziębiona izba nie zachęcała do wstawania. Ubierano się w ciepłych jaskiniach pierzyn.
Coraz częściej kobiety wracały z targu z koszyczkami pełnymi niecodziennych zakupów – saletra, pieprz, aromaty do ciast w małych szklanych fiolkach zawiniętych ciasno w kawałek gazety, mak szeleszczący w tutce z szarego papieru, butelka spirytusu i cukier w większych ilościach niż zwykle. A nad wszystkim unosił się słodki zapach wanilii. Na samym wierzchu leżał rulonik z arkuszy kolorowych bibułek. Niektóre zestawy były w barwach tęczy inne bardziej wysmakowane: różowo-biało-niebieskie lub czerwono-zielone. Gospodynie powoli wykładały na stół zawartość koszyków, i wyciągały zza pazuchy chusteczki, w które zawinięte były banknoty i monety. Robiły powoli targowy bilans: tyle utargowałam za jaja masło ser i mleko, a tyle wydałam „na święta”. Tymczasem „domowe panny” biegły do stodoły, aby wybrać słomki potrzebne do robienia pająków – pięknych przestrzennych konstrukcji ze słomy bibułek i koralików.
| 1 2 3 4  |
|
|
|